Ali) I tak właśnie nadszedł ten moment, kiedy to trzeba będzie wrócić do rzeczywistości. Naprawdę niesamowicie ciężko mi w to uwierzyć, czuję się jakbyśmy przylecieli tu dopiero niedawno temu.
Wszystko zaczęło się od marzenia, które pojawiło się 10 lat temu, kiedy to moja koleżanka (pozdrawiam Cię Agatko!) planowała podróż do Ameryki Płd. Mieszkałyśmy w Rzymie, a ja słuchałam o miejscach, które miała zobaczyć. Agatka podróż odbyła, ja zaś na dłuższy okres zapomniałam o tym marzeniu. Przypomniało się ono, gdy już mieszkając w Dublinie, dostaliśmy wielkiego zastrzyku motywacyjnego od naszego kolegi Colma, który kilka lat temu podróżował dookoła świata.
Potem było jeszcze czytanie książki z moją Ś.P. Kochaną Mamusią - "Prowadził nas los" - Kingi Choszcz. Czytałam Jej na głos opowieści Kingi, jak to razem ze swoim chłopakiem Chopinem przemierzała świat na stopa. Marzyłyśmy obie. Śniły nam się ruiny Inków, empanady, kobiety w kolorowych spódnicach, w kapeluszach, z długimi warkoczami. I tak się zaczęło! Od marzenia...
Osoby które mnie znają, wiedzą, że jak już sobie coś ubzduram, to drażę i drażę, aż w końcu osiągnę cel. Tak też było z namawianiem Krzysia na tę podróż. Początkowo wizja moja zakładała roczny wyjazd. W ramach kompromisu doszliśmy do trzech miesięcy...
Baliśmy się trochę jak to będzie, w końcu od momentu jak się poznaliśmy, jeszcze nigdy nie spędziliśmy ze sobą tak intensywnie tyle czasu. 24 godziny na dobę, trzy miesiące, non stoper. Bez przerw w postaci pobytu w pracy. Dodatkowo nasłuchaliśmy się historii o parach, które wyjechały razem, a wróciły osobno. Wszystkie te obawy na szczęście były bezpodstawne. Nie potrafię wyrazić nawet słowami jak wspaniały to był czas, z punktu widzenia związku!!!
Oczywiście huragany też się zdarzały, nie ma co się oszukiwać :) Jak się tak jednak człowiek ze złych emocji wyswobodził, to atmosfera zaraz zdrowsza była... Podczas podróżowania o wiele łatwiej się jednak z drugą osobą żyje. Mimo tej intensywności... Nie ma mowy o cichych dniach, wszystkie niesnaski obgaduje się od razu. Bo cóż innego ma człowiek do roboty :))
Krzyś zaskoczył mnie podczas wyprawy nie raz. Były momenty, kiedy to ja panikowałam a on spokój zachowywał. Przed wyjazdem myślałabym, że będzie odwrotnie. Bałam się też, że będę musiała wszystkie sprawy związane z komunikowaniem się po hiszpańsku sama załatwiać. A tu taka niespodzianka!!! Mężuś mój okazał się niezwykle otwarty, zdolny i kreatywny :))) Uwierzcie mi - bez jakiejkolwiek nauki gramatyki daje radę dogadać się w podstawowych sytuacjach!!! Dumna jestem niezwykle!!! No i nie mogę ominąć jeszcze jednej rzeczy - że Krzyś zdecydował się na rafting, nadal nie potrafię w to uwierzyć. Znając jego stosunek do wody, pływania...
Miejsca które widzieliśmy przerosły moje oczekiwania. Mimo że na długo jeszcze przed wyjazdem, regularnie czytałam inne blogi, przeglądałam tysiące zdjęć. Można by powiedzieć, że nie musiałabym nawet nigdzie już jechać, że nic mnie nie zaskoczy, że wiem już dokładnie czego się spodziewać. Nic bardziej mylnego. Salar de Uyuni na przykład, widziałam na zdjęciach kilkunastu blogerów, a w rzeczywistości oczarował mnie tak, ze słów znaleźć nie mogłam!!! Szaleństwo totalne ogarniało, patrząc na te kolorowe laguny, flamingi dreptające po brzegu... I wiele jeszcze takich chwil było, gdy tchu brakowało ze szczęścia, gdy krzyczeć się chciało z radości...
Najbardziej oczarowała mnie Boliwia. To miejsce na ziemi z przepięknymi krajobrazami, niezwykle miłymi ludźmi. Taka trochę niespodzianka, jako że jadąc tam, nastawia się człowiek na najgorsze, wysłuchawszy opisów innych podróżników - że autobusy straszne, warunki w hostelach tragiczne. A ja tam myślę, że wszystko to do przejścia jest, a Boliwia i tak będzie moim magicznym krajem Ameryki Płd.
Rozczarowaniem podróży był - zbyt szybko biegnący czas :))) Bardzo chcieliśmy zobaczyć jeszcze Kolumbię. Niestety nie zdążyliśmy. Gdyby nie choroba wysokościowa, która mnie dosięgła w Uyuni i Cusco, mielibyśmy dodatkowych 10 dni. Udałoby się coś pokombinować z tą Kolumbią. Ale nie ma co gdybać. Machu Picchu też pozostało poza naszym zasięgiem, będzie więc więcej powodów, aby jeszcze tu wrócić. Patagonia, Galapagos, Kolumbia, być może kawałek Brazylii, Machu Picchu - lista miejsc na następną wyprawę już jest :)) A póki co, marzy mi się Azja. Kiedyś. Za kilka lat. Może wcześniej - jak się uda :)))
Póki co wracamy i zadomowić się w Polsce mamy zamiar.
Za dwa dni będziemy już siedzieć na kanapie u Kasi i Bartka i podziwiać jak Jasiu stawia malutkie kroczki. Nie możemy się doczekać!!! Tak samo jak spotkania z moją siorką Agą i wszystkimi przyjaciółmi w Dublinie! A potem, prawdopodobnie pod koniec maja znowu radosne powitania - tym razem z rodzinką i znajomymi w Polandii.
Dziękuję Wam wszystkim, że czytaliście naszego bloga, że wspieraliście nas podczas naszej wyprawy! Do zobaczonka kochani :)))