(A) Oj jak tak dalej pójdzie z tym wstawaniem skoro świt, to ja rannym ptaszkiem zostanę… Wstajemy w totalnych ciemnościach i zaczynamy marsz o godzinie 5:20. Dzisiejsza trasa jest najtrudniejsza. Z dołu kanionu musimy podejść pod wysoką i stromą górę. Dokładnie czeka nas 1200 metrów przewyższenia - rozłożone na dystans 5 km. Jest w nas jednak duch walki. Dwie osoby z grupy postanowiły podjechać na osiołkach. Ich wyjazd z osady zaplanowany jest na godzinę później od naszego startu. Dzień wcześniej śmieją się one z nas, że będzie im przykro mijać nas na trasie. Postanawiamy więc, że do tego nie dojdzie!
Początek jest najtrudniejszy. Oddech coraz ciężej złapać, kolana coraz bardziej bolą przy każdym przystanku, jak to zwykle u mnie bywa twarz nabiera koloru buraka. Powoli zaczynamy formułować mniejsze grupki idące swoim własnym tempem. “Tylko nie patrz do góry, idź i nie zastanawiaj się, ile jeszcze drogi zostało” – myślę sobie. Po około 30 minutach ciało przechodzi przez granicę zmęczenia. Teraz będzie już tylko łatwiej... Oddech już wyrównany, przystanki zostają zredukowane do minimum. Spektakularny wschód słońca, widoczny zza wierzchołków gór, dodaje tylko ochoty do pokonania własnych słabości! Na razie idziemy w cieniu, ale jeśli słońce nas dogoni i zacznie parzyć w plecy - będzie się szło jeszcze trudniej. Mijamy grupkę turystów, którzy wyszli z oazy 20 minut przed nami. Nie jest źle! Całkiem przyzwoite tempo mamy. Przewodniczka chwali nas i mówi, że jest szansa, że dotrzemy na szczyt szybciej niż osiołki. No to dalej! Ale się cieszę, że pompka, którą trzymam w kieszeni na wypadek problemów z oddechem, nie jest mi potrzebna!!! Krzyś idzie nieco dalej, ale za to swoim własnym, spokojnym tempem.
Po 2 godzinach i 40 minutach docieramy na szczyt.
Jesteśmy w szczęśliwej 5 osobowej grupie, która wygrywa rywalizację z osiołkami. I z palącym słońcem… Dopiero teraz zaczyna ono bowiem prażyć. Ale nas już to nie martwi, dotarliśmy do celu. Udało się! Z naszą kondycją nie jest aż tak tragicznie.… Gdy cała grupa zbiera się u szczytu, radość i duma wszystkim się udziela. Uskrzydleni udajemy się do miasteczka na śniadanie. Ojj apetyty wszystkim dopisują! Aż pani kucharka musi biec do sklepu po dodatkowe bułki - w końcu ruszaliśmy na czczo.
Następnie już autobusem udajemy się do małej mieścinki położonej nieopodal – pstrykamy kilka fotek malowniczemu kościółkowi i kobitkom sprzedającym owoce na targu i ruszamy dalej. Po tak mozolnej pracy, jaką była poranna wspinaczka, stanowczo należy nam się nagroda. I nasz przewodnik Edi o tym wie… Tak więc relaksujemy się w basenach termalnych… Ojj fajnie jest wymoczyć sobie ciałko w 39 stopniowej wodzie... Co za ulga dla zmęczonych mięśni!!! A potem jeszcze pyszny obiadek i 4 godzinna trasa powrotna busikiem. Wymieniamy się mailami, śpiewamy, co rusz pstrykamy fotencje lamom i wikuniom. Fajnie jest czasem zrobić coś tak bardzo turystycznego!!! Nasza grupa umawia się z Edim na spotkanie w pubie wieczorkiem po wycieczce. Żałujemy strasznie, że będziemy już w trasie do miasteczka Ica… Potańczyłby sobie człowiek trochę…
Treking po Cañon del Colca był stanowczo jednym z najciekawszych doświadczeń, których zaznaliśmy w Ameryce południowej. 3 dni cudownych widoków, pot i wycieńczenie, połączone z dumą. Dodatkowo wspaniali ludzie.