(A) Dziś pobudka trochę później (wynegocjowana z Edim), czyli o godzinie 8. Góra po przeciwnej stronie pokryta jest gęstą mgiełką, która opada tuż po śniadanku. Słońce coraz śmielej wygląda zza chmur, aż w końcu praży niemiłosiernie i nieustannie aż do popołudnia. Akurat wtedy, gdy my zmierzamy do następnej osady.
Nasza trasa podzielona jest na 5 etapów: płasko, ostro w górę, płasko, trochę w dół, a następnie w górę. Czyli taki pakiecik, dla każdego coś miłego :)) A tak naprawdę krajobraz znów magiczny, zapierający dech w piersiach (czasem również i ze zmęczenia). Mijamy kilka małych wiosek, gdzie zaopatrujemy się w napoje i owoce. Ceny są tu oczywiście mocno zawyżone, ale zważywszy na fakt, że jedynym środkiem transportu jest tu osiołek, nie ma się co dziwić. Płacimy więc i nie marudzimy...
Edi pokazuje nam różnego rodzaju roślinki, opowiada o ich zastosowaniu i właściwościach. Są więc białe kuleczki, których używa się przy wyrobie pomadek (pach! zgniata jedną i wypływa z niej czerwono-krwisty płyn - część grupy maluje sobie nim twarze), zaraz po tym rośliny, których każe nam się wystrzegać - niepozornie wyglądające listki, których płyn zawiera substancje żrące, aktywujące się po 2 dniach. Spośród wielu rodzajów kaktusów zwraca nam szczególną uwagę na kaktusa San Pedro - można z niego zrobić specjalny napój wprowadzający w stany halucynacji (coś jak napój z Ayahuasca serwowany przez szamana w dżungli).
I tak sobie idziemy, podziwiamy zbocza gór, różnorodną roślinność, mijamy kilka osiołków niosących czyjeś bagaże, gawędzimy z ludzikami z naszej grupy, śpiewamy. Aż wreszcie po 4 godzinach dochodzimy do raju... Dosłownie. Tak bowiem nazywa się następna oaza, w której spędzimy tę noc (2115m.n.p.m). Czekamy z pustymi żołądkami na resztę grupy - żeby się jednak nie nudzić, wskakujemy do super orzeźwiającego basenu...To się nazywa relaks po wędrówce...
Edi znowu daje popis kulinarny :)) Po obiedzie próbujemy złapać trochę promieni słonecznych, ale niestety po chwili zaczyna padać. No nic, można przynajmniej z czystym sumieniem położyć się w chatce na popołudniową drzemkę. A sen po wędrówce jest taaaki mocny...
Wieczorem zbieramy się wszyscy w "stołówce". Gdyby nie fakt, że następnego dnia wyruszamy już o 5 rano (aby uniknąć palącego słońca), pewnie siedzielibyśmy do bardzo późna. Trzeba przyznać, że grupa trafiła nam się naprawdę świetna!!! Mieszanka kultur niesamowita: mama z córką z Holandii, dwie Argentynki, Tajwanka, 3 Francuzów. Mimo że znamy się przecież od 2 dni, nie czuć żadnego skrępowania w grupie. Pod koniec wieczoru nawet śpiewy się zalanczają... Chyba jednak lepiej jak już pójdziemy spać. Nie ma wśród nas wielkich muzycznych talentów. Myślę wtedy, że gdyby Chapsiu nam na gitarce zagrał, to pobilibyśmy jednak niejeden zespół amatorski :)) A póki co szybkie mycie, zegarki nastawione na 4:40 i do spanka. A sen znów przychodzi szybko...