(Ali)
Z żalem wyjeżdżaliśmy wczoraj z Boliwii... Przekładaliśmy jak mogliśmy dzień przeprawy do Peru, ale ile w końcu można kombinować... Do powrotu do domku zostało nam już przecież tylko 3 tygodnie. Boliwia pożegnała nas wczoraj przepięknym zachodem słońca w Copacabanie. Siedzieliśmy przyklejeni do okna i podziwialiśmy kąpiące się w jeziorze Titicaca słońce.. ojj szkoda było wyjeżdżać. O ile nie będziemy mieć problemów z pamięcią na starość, to widok ten pozostanie w naszych wspomnieniach do końca życia...
Jako że wczorajszy dzień spędziliśmy w podroży (z Soraty do La Paz - 3,5 godz. i z La Paz do Cusco 15 godz.), nie marzyliśmy dziś o niczym innym, jak o wygodnym łóżeczku... Na szczęście nie musieliśmy w Cusco szukać hostelu, to on "znalazł nas". A właściwie pani na terminalu autobusowym, oferując za całkiem przyjemną cenę pokój z własną łazienką, śniadaniem, w samym centrum. Co prawda mieliśmy udać się do hostelu razem z Włochem poznanym w autobusie, ale ostatecznie wybraliśmy łatwiejszą logistycznie opcję. Na pewno spotkamy go gdzieś na uliczkach..
Jeśli już piszę o naszych podróżniczych znajomościach, to wspomnieć muszę Wam, jak bardzo dumna jestem z Krzysia... Lenił się na maksa w Sucre, kiedy ja pilnie kułam odmiany czasowników i uczęszczałam na lekcje hiszpańskiego. A takie skubany zrobił postępy, że w szoku jestem!! Jadąc na przykład wczoraj autobusem do Cusco, dobraliśmy się z chłopakami z Argentyny, Chile, Włoch i Japonii. Wiodącym językiem był więc hiszpański. Krzyś nie miał żadnego problemu ze zrozumieniem. Ba!!! Nawet proste zdania konstruował!!! Czasem tylko prosił mnie o pomoc z ułożeniem bardziej skomplikowanych wypowiedzi. Tak samo było, gdy wybraliśmy się na wędrówkę po górach w Soracie. Nasz Boliwijski przewodnik raczył nas opowieściami o życiu, przesądach i tradycjach swojego kraju. I znów już nie musiałam przekładów na polski robić... Mówię Wam - tak dumna jestem z niego! Jakiś nieznany wcześniej językowy talent z tego mojego mężusia wychodzi...
Za to ja, gdy wczoraj z Włochem rozmawiałam, przeraziłam się jak co drugiego włoskiego słówka nie pamiętałam. I zamiast tego, wrzucałam hiszpańskie wyrażenia:( Mam nadzieje że to tylko chwilowa demencja...
No, ale w końcu o Cusco coś wypadałoby napisać..
Jesteśmy więc teraz na wysokości 3326 m n.p.m. Miasto zostało założone przez pierwszego władcę Inków Manco Capaca w XII wieku, zostało zdobyte w 1533 r przez oddziały Francisco Pizarro. Podczas powstania Manco Inki w 1536 r. zostało spalone. Hiszpanie w tym samym miejscu zbudowali swoje miasto. Kilkakrotnie nawiedzane przez silne trzęsienia ziemi (w 1650, 1950 i 1986 r.). W czasach Imperium Inków w Cuzco znajdowała się stolica państwa. Nazwa Cuzco w języku keczua oznacza pępek świata, lub, według innej wersji, pochodzi od keczuańskiej frazy "qusqu wanka", skała sowy. Największy rozkwit miał miejsce w drugiej połowie XV wieku, za panowania Pachacutiego. Z czasów inkaskich zachowały się pozostałości zabudowań. To by było na tyle, jeśli chodzi o informacje podawane przez wikipedię..
A jakie wrażenia robi miasto na żywo? hmmm No cóż, nie można powiedzieć, że nie jest ładne. Cusco, w porównaniu z np. La Paz jest niesamowicie europejskie, turystyczne, "wysprzątane", z witrynami luksusowych sklepików z biżuterią, nawet Mc Donald´s jest (ku uciesze Krzysia :) Ale jakoś to wszystko tak pachnie komercją, od której już się trochę odzwyczailiśmy... Nie ma człowiek bowiem ani chwili spokoju na pozbieranie myśli... A tu pani cię zaczepi z pięknymi sweterkami, a tu chłopiec pokazuje blok z obrazami w super cenie... Co rusz wypicowane panienki wciskają do ręki ulotki z salonów z manicurem, pedicurem , masażem i czym tam jeszcze byś nie chciała... Nie mówiąc już o pracownikach niezliczonej ilości agencji turystycznych, którzy wręcz napadają cię, oferując zwiedzanie miasta, wycieczki, trekingi... Zawrotu głowy można dostać...
Trochę (czyt. BARDZO) to męczące, mamy więc nadzieje że "magia" komercji istnieje tylko tu w Cusco... Że reszta Peru będzie bardziej po naszemu, spokojniejsza... Bo póki co, jakoś tak się do tego Peru przekonać nie mogę... Nie chcę czuć się jak chodzący pieniądz dla lokalsów... Stanowczo czekam na resztę miejsc. Choć kto wie, może jutro Cusco mnie oczaruje - tak naprawdę dziś po odespaniu podróży, wałęsaliśmy się tak trochę po uliczkach, bez celu. Jutro zaczynamy prawdziwe zwiedzanie... Póki co, tęsknię za Boliwią...
(Kris)
Wczorajsza wielogodzinna podróż autobusowa (w sumie z 4 przesiadkami) była bardzo odczuwalna - szczególnie w górnych częściach nóg - a dokładniej tam gdzie zaczynają się plecy. Można powiedzieć, że i tak mieliśmy szczęście. Po pierwsze, by wyjechać z Soraty nie musieliśmy za długo czekać, a dodatkowo mieliśmy miejsca siedzące w środku (a nie jak 4 innych pasażerów na dachu). Oczywiście turystom pewnie nie pozwolono by na podróżowanie na "tarasie", więc się nie denerwujcie. Po drodze dogadaliśmy się z kierowcą, że jak już wszystkich rozładuje po drodze, to za dodatkowe 10 boliwków zawiezie nas na dworzec główny. Po dotarciu do La Paz, kierowca jednak z uśmiechem oświadczył, że nigdzie nie pojedzie, bo idzie teraz zjeść...
Złapaliśmy taxi i udało kupić nam się bilet o 13:45 na autobus o 14:00. Pewnie dlatego cena była tak atrakcyjna - za 15 godzinną podróż zapłaciliśmy 110 boliwianów (44zl).
Autobus ruszył o czasie - bardzo punktualnie - tylko po to, by po 30min jazdy ponownie się zatrzymać. Powodem była niekompletna ilość pasażerów. Nie, nie - nie chodzi o to, że ktoś nie zdążył wsiąść! Po prostu nie udało się sprzedać wszystkich biletów. A w Boliwii z pustymi siedzeniami się nie jeździ - i kropka. Tak więc przy wyjeździe z miasta, nasz kierowca z pomagierem intensywnie starali się pozyskać nowych pasażerów, by wypełnić puste siedzenia. I udało się to... po 45min postoju (mimo głośnych narzekań pozostałych pasażerów)...
Po dotarciu do Cusco wsiedliśmy do taxi. Niestety pan kierowca okazał się całkiem poważnym krętaczem. Zapraszając nas do środka, zgodził się na cenę 5 soli (1sol = 1zł). Zaraz po wejściu okazało się, że to ma być od łebka. Powiedzieliśmy, że nie jedziemy za tyle! Wtedy on wysiadł i udał się na poszukiwania dodatkowych 2 pasażerów. Po przyprowadzeniu ich okazało się, że i oni zostali wprowadzeni w błąd (im powiedział ze 6 soli za wszystkich, a później że 5 od pary). Zareagowaliśmy (Alina) głośnym sprzeciwem, na co kierowca długo nie reagował. Ostatecznie jednak zawrócił i wysadził nas ponownie na dworcu. Nas nie chciał wypuścić, ponownie negocjując cenę. Razem z Niemcami ruszyliśmy do pierwszej lepszej taksówki i już bez problemów (za 7 Soli) jechaliśmy do hostelu "wybranego" na dworcu.
Tu również nie obyło się bez schodów. Wytargowana cena 35 Soli za noc ze śniadaniem okazała się ceną niecałkowitą. Za pierwsze śniadanie - kawa i bułki z masłem - po długim narzekaniu - zostanie nam doliczone 6Soli (a nie10, jak sobie pani zażyczyła za ten skromny poczęstunek).
Miejmy nadzieje, że mimo sporej komercji nie damy się wpuścić Peruwiańczykom w maliny... W przeciwieństwie do Boliwii, wydaje się, że tu trzeba być bardziej czujnym i nieufnym... Szkoda...