(A) Sorata była naszym ostatnim przystankiem w Boliwii. Ale warto było przedłużyć nasz pobyt o tych kilka dni. Dojazd z la Paz zajmuje tylko 3 godzinki. Niby chwilka drogi, a tak odmienna atmosfera... To taka mała perełka Boliwijska, do której o tej porze roku nie dociera chyba zbyt wielu turystów... Skąd to wiem? Po pierwsze, nie widzieliśmy więcej niż 10 osób "nie lokalnych", po drugie miasto ściągą zazwyczaj chętnych na zmierzenie się ze szczytem Illampú (6.485 m), czwartym szczytem Boliwii. Miesiące dogodne na wspinaczkę to okres maj - wrzesień.
Co najciekawsze, widzieliśmy po reakcji dzieci, że turyści są tu nadal ciekawym, niespotykanym obiektem szczegółowej obserwacji. Ale mieliśmy ubaw... Gdzie nie idziesz (a wspomnieć należy, że miejsc do spaceru jest ograniczona ilość, bo miasteczko jest bardzo małe), spotykasz się z zaciekawionymi spojrzeniami maluchów... One wręcz na chwilę zamierają w bezruchu, nie wiedząc co począć w tak dziwnej sytuacji. Bo co taki "inny" człowiek będzie chciał zrobić? Jest więc chwilowa konsternacja, a potem to już zależy czy delikwenciki są w grupie, czy są nieśmiałe, czy mają ciekawsze zajęcia. Albo więc wytykają nas palcami, śmiejąc się i krzycząc "gringos!!", albo nie spuszczają nas z oczu dopóki nie przejdziemy... Była też i taka grupka, która specjalnie przebiegała kilkakrotnie obok nas, tylko po to, aby się oswoić... Za trzecim razem powiedzieli nam już ¡Hola!, co by sprawdzić czy odpowiemy (czyt. czy rozumiemy lokalną mowę :)) Strasznie to wszystko słodkie było. Dzieciaki rozbroiły nas po prostu...
Ze względu na piękne widoki, otaczające zewsząd góry, postanowiliśmy wymęczyć się do granic możliwości. Tak więc rano udaliśmy się na spacer na jeden z niższych szczytów, aby po krótkiej obiadowej przerwie iść na kolejną wędrówkę - tym razem do groty. Górę zdobyliśmy w niecałe 2 godzinki.
(K) Idziemy sobie wąską i stromą ścieżką pod górkę, a na naszej drodze pojawia się babinka z tobołkiem na plecach. Z wyglądu 80lat, ale pewnie nie miała więcej niż 60. Wymieniamy grzeczności i myślimy sobie, że zaraz będziemy ją wyprzedzać... Nic podobnego! Babcia wrzuca „drugi bieg” i z ledwością dotrzymujemy jej tempa. Na górce z wywieszonymi jęzorami wymieniamy uśmiechy - babcia odbija w lewo do swojej chatki - my w prawo na krótki odpoczynek :)
(A) Wędrówkę umilaliśmy sobie pogawędką z naszym przewodnikiem. Tyle się ciekawych rzeczy dowiedzieliśmy o życiu Boliwijczyków... Że na przykład typowa rodzinka liczy sobie zazwyczaj ponad dziesięcioro dzieci... Nie ma tu czegoś takiego jak prawo pracy, co w praktyce oznacza, że dzieciaki już od wczesnego wieku pomagają rodzicom w utrzymaniu rodziny. Życie nie jest tu łatwe, jak wiadomo zarobki nie należą do wysokich. Dlatego też większość rodzin w Soracie ma swoje własne uprawy, pokrywające zapotrzebowanie na wyżywienie dzieci. A uprawia się głównie kukurydzę. Możesz więc zasmakować tu typowej dla miasteczka zupy kukurydzianej, chlebka z mąki kukurydzianej... Z mięs oczywiście jak w reszcie Boliwii króluje pollo - czyli kurczak...
Przewodnik opowiadał nam też, jak z wprowadzeniem telewizji zmieniło się życie ludzi w miasteczku. Leczący wcześniej tzw curanderos (czyli szamani), powoli zostają wyparci przez lekarzy i szpitale. Ludzie chcą być nowocześni, chcą iść z duchem czasu... Taki szaman nie należy już do nowego świata. Teraz już tylko chorzy z małym zasobem pieniężnym w kieszeni skłonią się ku leczeniu curandera. A on, według opowieści przewodnika, patrząc na pacjenta będzie w stanie odgadnąć jaka to choroba go gnębi. Poda więc mieszankę ziół, którą należy zebrać w lesie. Po sprawdzeniu, czy każda roślinka została odpowiednio zerwana, zleci sposób parzenia herbaty, która wyleczy chorego. Jest to więc sposób bardzo ekonomiczny - płaci się tylko za wizytę u szamana, leki są ogólnodostępne, darmowe... Niestety jest to już coraz rzadszy rodzaj leczenia, wypierany przez ten bardziej powszechny u nas. A szkoda...
(K) Wśród różnych tematów poruszanych z przewodnikiem, pojawia się temat strajków. Okazuje się, że będąc w dżungli, ominął nas ogólnokrajowy paraliż komunikacyjny. Wszystko to przez "niedobry" rząd. Wprowadził on bowiem w tym roku zakaz prowadzenia pojazdów pod wpływem alkoholu pod groźbą utraty prawa jazdy. Kierowców bardzo to oburzyło i wyszli na ulice, pokazać swoje niezadowolenie ze zmian!!! Okazuje się, że wcześniej jeżdżenie po pijaku było całkiem legalne i powszechnie praktykowane. Nawet przez kierowców autobusów. Aż strach pomyśleć, jak się wtedy jeździło po Boliwii.
(A) Po dotarciu na szczyt musieliśmy sobie niestety wyobrazić ponoć widoczny stąd szczyt Llampu. Chmury były tak gęste, że z trudnością można było zobaczyć trasę naszej wędrówki. Na chwilę tylko się przejaśniło, dzięki czemu dojrzeliśmy Soratę z góry. Zejście było dość strome, ale na szczęście nie zajęło nam dłużej niż 2 godzinki.
Potem wzięliśmy taksóweczkę do groty - około 30 min jazdy. I tu doznaliśmy pozytywnego zaskoczenia. Spodziewaliśmy się jakiejś małej szczelinki, a okazało się że można całkiem fajny spacerek sobie w niej zrobić. A także rowerem wodnym w środku popływać. Oczywiście zdecydowaliśmy się na obie opcje. Mieliśmy szczęście że akurat nie było tam w tym czasie innych turystów. Grota była tylko dla nas... I małych nietoperzy wydających co rusz odgłosy...
Trasa powrotna była spektakularna!!! Otoczeni szczytami i przeróżnymi formami górskimi mieliśmy nadzieje wrócić do miasteczka na pieszo (około 3 godziny marszu). Niestety palące słońce i zmęczenie wygrało - po godzinie spaceru poddaliśmy się i złapaliśmy taksówkę do miasta...
Dodatkowo po drodze Krzyś padł ofiarą ataku szalonych maleńkich muszek, które wbijając się w skórę, wypijają krew, pozostawiając tylko malutki czerwony śladzik na skórze... Wieczorem okazało się, że ślady te swędzą niemiłosiernie.. Popaleni słońcem, ze swędzącymi rękoma, nie mieliśmy siły na więcej atrakcji... Ale poza tym - BYŁO CUDNIE...
(ver.Kris) Popołudniu decydujemy się wykorzystać drugą połowę dnia na zwiedzanie groty skalnej o nazwie San Pedro. By nie wracać po zachodzie słońca skracamy sobie 12km spacer (w jedną stronę) biorąc taxi. Grota okazuje się być naprawdę fajna. Olbrzymia przestrzeń, schowana pod skalnym sklepieniem, w połowie zalana wodą. Wynajęliśmy sobie w środku nawet rower wodny, by przy lekkim oświetleniu podziwiać tę podziemną przestrzeń oraz krystaliczną wodę...
W drodze powrotnej podziwiamy widoczki otaczających nas gór. Aparat się rozgrzewa nie tylko od ilości robionych zdjęć, ale również od słońca, które po przedarciu się przez chmury, pali nas w plecy. Po ok 90min marszu kończy nam się woda, a latające muszki zbierają krwawe żniwo z moich nieosłoniętych rąk. W akcie desperacji, w połowie drogi łapiemy taxi, by jeszcze przed zachodem słońca wrócić do miasteczka.