(A) Po pysznym śniadanku zostajemy wyposażeni w kalosze, które potrzebować będziemy przy poszukiwaniach anakondy. Przedzierając się przez wyższe ode mnie trzciny i brnąc po kolana w wodzie zastanawiam się czemu te zwierzęta wybrały sobie takie miejsce do życia? Przewodnik każe rozdzielić nam się i w pojedynkę szukać węży i anakond. W razie gdyby komuś się udało coś wypatrzeć, należy szybko go zawołać. Chodzimy więc, zapełniając nasze kalosze wodą po kolana (są dziurawe), a anakondy ni widu ni słychu… Po około godzinie survivalu w błocie wracamy do łódki z wynikiem 1:0 dla świata zwierząt. Oczywiście część grupy jest bardzo zawiedziona, że nie udało nam się zobaczyć anakondy. A ja jakoś oddycham z ulgą. Po pierwsze, że bałam się, że to właśnie ja natrafię na nią podczas “trzcinowej wędrówki”. I z przerażenia nie będę miała siły zawołać przewodnika. Drugim powodem była obawa, że nie da się oszczędzić zwierzaka od rąk turystów głodnych fotek z anakondą na szyi. A wiedzieć należy, że takie sesyjki są bardzo brzemienne w skutkach. Anakonda zdycha po około 2 dniach, z powodu środków chemicznych z repelentów, które są na nią przenoszone ze skóry chłonnych przygody tropicieli.
(K) Dziurowatość kaloszy okazuje się podczas wędrówki mało znacząca. Gumiaki sięgają do połowy łydki a błotko momentami do kolan – czyli kilka cm powyżej “punktu przelewowego”!
Ja jestem rozczarowany – włożyłem sporo wysiłku żeby odnaleźć naszego króla wężowatych. Zabłocone spodnie i woda w kaloszach – wszystko na marne. Pocieszam się zdjęciami robaków…
(A) Kolejnym punktem wycieczki jest pływanie z delfinami. Przewodnikowi udaje się dość łatwo znaleźć miejsce, gdzie skupiają się te sympatyczne zwierzaki. Kto chce, ten wskakuje do wody. My się nie zdecydowaliśmy, wolimy podziwiać je z łódki :))
(K) Powodem jest głównie kolor wody (a la Coca-Cola) i jej zapach (bagienny)…
(A) Kolejny zachód słońca, tym razem na boisku do piłki nożnej, gdzie wszyscy przewodnicy boliwijscy rozegrali mecz z turystami. Wygrana dla Boliwii – mają skubańcy kondycję…
W nocy znowu dziwny szelest… Jako że śpimy w osobnych łóżkach i przykryci jesteśmy zasłonką przeciwkomarową, nie można nic dojrzeć. Pytam się Krzysia czy to on jest sprawcą tych szmerów, ale okazuje się, że właśnie go obudziłam. Rano odkrywamy rozerwany worek i wyjedzonego do połowy kolejnego batona. Mamy nadzieje że to jakieś miłe głodne zwierzątko nas znów odwiedziło (jakaś malutka małpeczka). Pytamy przewodnika i niestety brutalna prawda to – szczur. Całe szczęście, że była to nasza ostatnia noc... Lepiej czasem nie wiedzieć jakiego gościa możesz się spodziewać w swoim “pokoju”…
(K) Ja mu się nie dziwię – takie dobre te batony… No i pełna kulturka: z 4 batonów wziął tylko 1 – reszta została nieruszona…