(K) Nasza podróż przebiegła nieco łagodniej niż się spodziewaliśmy, niemniej dostarczyła nam wielu wrażeń. I to w wielu aspektach. Ale od początku...
Podczas przygotowywań w La Paz, polegających na przepakowywaniu się do 1 plecaka (drugi postanowiliśmy pozostawić w przechowalni naszego hotelu), odkryliśmy coś niepokojącego. Okazało się bowiem, że przy wjeżdżaniu do Boliwii pan celnik zamiast wizy 90 dniowej wbił nam 30dniową! A wygasła ona 3 dni temu!!! Mieliśmy 3 opcje:
1) Olać zakupiony już bilet do Rurre i udać się do urzędu emigracyjnego,
2) Olać to i martwic się dopiero przy przekraczaniu granicy z Peru,
3) Jechać do Rurre zgodnie z planem i tam spróbować coś odkręcić.
Zdecydowaliśmy się na opcje nr 3. Rankiem następnego dnia ruszyliśmy na dworzec autobusowy.
Tam okazało się, że jesteśmy jednymi z bardzo nielicznych turystów jadących w tą stronę. Większość chyba tam jednak lata. Dodatkowo byliśmy jedynymi, którzy kupili bilet po gringosku. Tak, świadomie kupiliśmy bilet przez agencję turystyczną, wiedząc że nieco przepłacamy. Byliśmy jednak zbyt leniwi by jechać na dworzec i zmarnować 2godz na dojazd tam, a w centrum wszystkie agencje oferowały sprzedaż biletów... W ten oto sposób nasz dojazd zamiast 120 boliwianów wyszedł nas 160. Bardziej wkurzyło nas to, że znowu okazało się, iż zakup biletu z wyprzedzeniem nie ma sensu. Napotkany Japończyk jadący również do Rurre, kupił bilet na 30minut przed planowanym odjazdem autobusu...
A właśnie, autobus! Okazał się on niecodziennym tworem. Pewnie większość z Was kojarzy jak wyglądają autobusy piętrowe w Irlandii/Anglii. Nasz wyglądał bardzo podobnie. Odróżniało go to, że "parter" nie posiadał okien i zarezerwowany był na szoferkę, bagaże i miejsce na 4 koła zapasowe (!!!), które załadowano na samym początku...
Jeszcze przed wejściem pewna pani ostrzegła nas, by wszystkie dokumenty/pieniądze trzymać gdzieś głęboko ukryte przy sobie (?). I już mogliśmy ładować się do środka. Tam okazało się, iż mimo surowego wyglądu zewnętrznego, nasz pojazd jest całkiem akceptowalny. Rozkładane siedzenia, 2 telewizory, klimatyzacja (która później okazała się zupełnie niesprawna) oraz nagłośnienie audio (które okazało się być pierdzącym głośnikiem - wyłączone na prośbę pasażerów po ok. 2 godzinach cierpliwego oczekiwania, aż się samo naprawi).
Ruszyliśmy zgodnie z planem, czyli ok. 30 minutowym opóźnieniem. Jadąc odnosiło się wrażenie, że poruszamy się małym domkiem jednorodzinnym - będąc na pierwszym piętrze. Pierwszy przystanek nastąpił po ok 15 minutach na stacji benzynowej. Zupełnie jakby kierowca przypomniał sobie, że benzyna będzie nam w trasie potrzebna. Następny przystanek wypadł po ok.30 minutach - tym razem to pasażerowie przypomnieli sobie, że podróż będzie raczej długa. Dobrze byłoby więc posilić się nieco i zrobić zapasy. Świetnie się złożyło, gdyż zatrzymaliśmy się w strefie "kurczak uliczny Drive". Jest to silna konkurencja dla nieobecnego tutaj McDrive´a :). Co bardziej energiczni pasażerowie zbiegli z piętra robić zakupy-głównie zestawy kurczak+frytki+warzywka pakowane w reklamówki. Ci leniwi robili to z wysokości pierwszego piętra autobusu. Po uzgodnieniu "zestawu" i ceny z pasażerem, sprzedawcy podrzucali (!!!) zakupy, a kupujący łapali je przez okna! Widok nieoceniony!!! Uśmialiśmy się co niemiara...
Jechaliśmy dalej. Po drodze wsiadali coraz to nowi sprzedawcy, oferujący za każdym razem inne produkty. Godnym wspomnienia jest pewien Señor. Przez 20 minut opowiadał on wszystkim, jak to będąc w młodości chorowitym chuderlakiem, dzięki witaminom zawartym w batonach udało mu się pokonać chorobę. Przeplatając opowieść anegdotkami i wierszami, zamknął on pięknie cały monolog sprzedażą owych batoników.
Gdy autobus zjechał z asfaltowej drogi, naszym oczom ukazał się piękny widok skalistych wzniesień. My zmierzaliśmy w dół. Jechaliśmy bardzo powoli- w granicach 30-50 km/h. Bardzo żałuję, że nie udało mi się nic pstryknąć. Aparat nie dawał rady łapać ostrości przez okno. W każdym razie krajobraz przypominał nieco ten z Władcy pierścieni. Góry pokryte mgłą, a właściwie chmurami. Dookoła tylko zieleń poprzecinana gęsto wodospadami.
Dojechaliśmy do pewnej miejscowości, w której kierowca zafundował krotki postój na siusiu - tu Alinka może opowiedzieć nieco więcej :)))
Tam również wsiadł pan sprzedający lody kulkowe w wafelku (!). Wszedł z trzema, a po znalezieniu kupców znikał na chwilę (w dolnej części autobusu) i przynosił następne lody. Skończył sprzedawać po ujechaniu na oko z 15km, wysiadł z autobusu i udał się w drogę powrotną. Zastanawialiśmy się ileż on może ich mieć? I co robi z niesprzedanymi lodami? W końcu było za gorąco by doniósł je w jadalnym stanie z powrotem do wioski.
Słonce zaczęło chować się za górami, a my wjechaliśmy w jeszcze bardziej gęstą zieleń. Widać było, że droga, którą zmierzaliśmy, z trudem została wyrwana naturze. Trasa dwukierunkowa zaczęła zwężać się do szerokości na 1.5 samochodu, a czasem nawet stawała się ledwie przejezdna dla naszego autobusu. Na początku bardzo obawialiśmy się wymijanek, ale okazało się, że kierowcy mają ten manewr opanowany do perfekcji. Trąbiąc przed każdym ostrym zakrętem, ostrzegali się. Widząc nadjeżdżający z naprzeciwka pojazd, ustawiali się w najszerszych fragmentach drogi, oczekując nawet kilka minut, by bezpiecznie się wyminąć...
Kiedy jednak droga zaczęła się zwężać do jednego pasa, zaczęły się problemy. Ja myślałem, że sławna droga śmierci jest w Boliwii już wyłączona z ruchu publicznego! Ta którą jechaliśmy zupełnie ją jednak przypominała. Kiedy autobus zbliżał się do ostrych zakrętów, prawe lusterko lekko śmigało po paprotkach rosnących na skale, a tylne lewe koło ledwie mieściło się na drodze. Adrenalina podskoczyła nam w górę, kiedy przy jednym z takich manewrów tylne koło zaczęło nieco obsuwać się w dół. Cały autobus zaczął przechylać się w stronę urwiska. Po jakimś czasie przyzwyczailiśmy się nieco do takiej jazdy. Pełen szacun dla boliwijskich kierowców. Mimo tylu godzin jazdy, nie udało nam się zauważyć żadnego autobusu roztrzaskanego na dole urwiska...
Późnym wieczorem kierowcy zdecydowali się na postój w pewnej miejscowości. Przedłużył się on im nieco z 30minut do ponad godzinki, ale na szczęście skończył się on przed rozhulaniem się burzy. Szczęśliwi, że mamy dach nad głową jechaliśmy już ciemną nocą, rozjaśnianą co chwila dalekimi piorunami. Po niedługiej chwili odkryliśmy, że nasz dach nie jest taki szczelny jakby można było się spodziewać. Przyszło mi opatulić się płaszczem przeciwdeszczowym, by nie zmoknąć.
Zostaliśmy również zatrzymani przez patrol policji. Oficerowie poprosili o wyciągniecie dokumentów. Strach nas obleciał. Przecież przekroczyliśmy datę pobytu w Boliwii! Alina bała się bardziej, pewnie dlatego, że to ona musiałaby wszystko tłumaczyć co, jak i dlaczego. Na szczęście okazało się, że poszukiwany jest Boliwijczyk. Nasze paszporty nie były w ogóle sprawdzane...
Do Rurrenabaque dojechaliśmy po 19 godzinach. Nieco przepoceni i wymęczeni. Jednak bardzo szczęśliwi. Sporo widoków stracilibyśmy nie jadąc tą drogą.
Klimt w tym miejscu jest zdecydowanie inny niż w La Paz. Rurrenabaque jest dość niewielkim (15tys. mieszkańców) miasteczkiem, położonym na wysokości niecałych 300m.n.p.m. Powietrze jest ciężkie i lepkie a roślinność bardzo różnorodna.
Dziś pozostało nam jeszcze wyjaśnienie sprawy wizowej. Już wstępnie dowiedzieliśmy się, że w naszym wypadku będzie to najprawdopodobniej wbicie kolejnych 30dni w paszporcie. Obywatele UE mogą przebywać w Boliwii do 3mięsiecy bez żadnych problemów. Później idziemy opłacić naszą pierwszą wycieczką (Pampę), czyli rejs łódką wzdłuż rzeki Beni.
Do usłyszenia niedługo-pozdrawiamy.
-----------------------------------------------------------------------------------------------------
Z dobrych wiadomości: nasze towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaciło nam kaskę za opóźniony bagaż Alinki oraz za skradziony aparat!
-----------------------------------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy również serdecznie na blogi naszych poznanych w podróży przyjaciół:
Magda i Michal: http://www.pelikanochomik.blogspot.com
Grzesiek: http://www.nogazanoga.blogspot.com
Przemek: http://www.w100dni.blogspot.com
************************************************************************
WIECZOREM
(K) Udało nam się załatwić przedłużkę wizy na kolejne 30dni. Gdy przyszliśmy do biura migracyjnego rankiem, okazało się, że oficer od stawiania pieczątek jest na urlopie. Do poniedziałku... Jakoś udało nam się jednak pana urzędnika namówić żeby ściągnął szefa na 16 do biura, specjalnie dla nas. No wiecie, jako sprawa nie cierpiąca zwłoki. Pojawiliśmy się więc ponownie popołudniu i od razu po minie urzędnika zorientowaliśmy się, że zupełnie zapomniał skontaktować się z oficerem. Wymyślił na prędce, że najlepiej będzie jeśli sami pójdziemy do oficera do domu, zastukamy do drzwi i poprosimy go o wbicie stępelka w paszporty. Jakoś nas ten pomysł jednak nie przekonał, więc postanowiliśmy okupować biuro do momentu aż nasz leniwy służbista nie zadzwoni po oficera. Suma sumarum udało się, choć łatwo nie było. Pan próbował nawet wmówić nam, że nie posiada numeru telefonu do własnego szefa... Szef jednak stawił się w biurze. Niestety nasza nieuwaga kosztowała nas 14boliwianów za każdy przekroczony dzień wizy. W sumie nazbierało się tego 70b na głowę. Dobrze że przelicznik boliwijsko złotówkowy jest akceptowalnie niski. Nasze niedbalstwo zamknęło się w kwocie niecałych 60zl.
Bilety na jutro (na Pampę) kupione. Ruszamy rankiem najpierw Jeepem, później płynąc łódką po rzece Beni. Wracamy w niedzielę popołudniu.
W poniedziałek kolejna wycieczka-dżungla. Z niej wracamy w środę.
Przewodnika polecili nam nasi przyjaciele poznani w La Paz (Magdo i Michale-dziękujemy), więc wiemy, że będziemy zadowoleni.
Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w czwartek/piątek wracamy do La Paz.
Ciekawy chłopczyk.
We wcześniejszej opowieści zapomnieliśmy wspomnieć o pewnym chłopczyku siedzącym za nami (3-4lata). Postać o tyle barwna, że przez wiele godzin podróży opowiadał on swojej mamie wymyślane bajki (większość z nich była o dwóch kolesiach i kupowanym samochodzie). Często też próbował nawiązać rozmowę z kierowcą podczas postojów krzycząc na cały głos "Maestro vamos !", co w wolnym tłumaczeniu można byłoby rozumieć jako "jedźmy szefuńciu". Oprócz takich próśb krzyczał też co chwilę „maestro musica!”, „maestro film!”, itp. Bardzo obrotny chłopczyk doprawdy...
Kulminacją atrakcji był jeden z przystanków, kiedy to chłopczyk ostentacyjnie wysikał się przez małe okienko autobusu. Szczęście, że po "chrzczonej" stronie nie było nikogo... :D