(K) Rano udajemy się na śniadanko. Należy wspomnieć, że w Copacabanie życie płynie swoim własnym rytmem. Bardzo powolnym... Po wejściu do restauracji czekamy (chrząkając, a nawet wołając) na obsługę. Po 10 minutach pojawia się kelner i składamy zamówienia. Nie spodziewając się, że śniadanie szybko pojawi się na stole, umilamy sobie czas grą w makao. Po 30 minutach, ku uciesze wszystkich, przybywa składanko: kawy, herbaty, bułki i dżem, omlety oraz naleśniki..
Najedzeni ruszamy na zaplanowany wcześniej spacer. Z ochotników zgłasza sie Magda i Przemek - wraz z nimi ruszamy.
Po około godzinie marszu, Magda nie czuje się najlepiej więc wraca do miasta, a my kontynuujemy nasz 17 km spacer.
Widoki są przecudne. Mijamy małe wioseczki, witamy się z mieszkańcami... Zaczepia nas nawet starszy pan, zaciekawiony naszą obecnością. Wypytuje skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy, a na zakończenie wymieniamy się uściskami. Pan życzy nam szczęśliwej podróży...
W końcu po niespełna 5 godzinach, docieramy do wybrzeża. Tam dość szybko znajdujemy osobę chętną do przeprawienia nas na Isla del Sol łódeczką. Jest to najrozsądniejsza opcja powrotu. Z Yampupaty nie ma już autobusu do Copacabany, a żadne z nas nie miałoby już raczej chęci na spacerek powrotny... Z wyspy natomiast właśnie o tej porze będą wracały popołudniowe promy do Copacabany.
Po zadowalającej obie strony negocjacji ceny (25zł) ładujemy się na łódkę. A teraz ciekawostka :) Podpływamy z naszym kapitanem do kawałek oddalonej łódki, po czym przesiadamy się do niej. Powód? Jest większa i lepsza.. To nic, że kapitan z trudem przerzuca do niej silnik z paliwem. Dlaczego do niej od razu nie wsiedliśmy? To zagadka jakich wiele w Ameryce południowej.
Ruszamy więc i już po 30 minutach jesteśmy na Wyspie Słońca- nerwowo machając na dobijający tam prom. Obawiamy się, że może to być ostatni tego dnia transport do Copacabany. Okazuje się jednak, że mamy jeszcze 20 minut. Ruszamy więc, aby zobaczyć jedne z wielu ruin znajdujących się na wyspie. Niestety nie zachwycają one widokiem, a zdecydowanie odstraszają zapachem. Wygląda na to, że podróżujący tu turyści urządzili sobie z nich toalety.
Wracamy promem do Copacabany - Ali znowu łapie choroba - tym razem morska :( Przemek przychodzi jej z odsieczą zapodając jej Aviomarin.
W miasteczku znajdujemy lokal, w którym udaje nam się zjeść obiad dwudaniowy (zupa, filet z pstrąga (trucha), frytki, sałatka, ryż i kawa) za 8 zł :)))
Wieczorem zwiedzamy katedrę. Chwile później przez miasto rusza korowód kolorowych i rozbawionych tancerzy. Widać że obchody karnawału świętuje się w Boliwii znacznie dłużej niż można by się tego spodziewać...