No i nadszedł kres naszej wspólnej przygody.
Wczorajsze popołudnie na szczęście zrekompensowało nam poranny brak słońca.
Razem z Bartkiem postanowiliśmy zdobyć jeszcze ruiny Tulum, ale okazały się one mocno skomercjalizowane, a my liczyliśmy na coś porzuconego i zapomnianego. Skończyło się na fotkach w głównej alejce, a po powrocie dołączyliśmy do plażowania z dziewczynami.
Wieczorem pożegnaliśmy gwiazdy siedząc na plaży i popijając Coronitę.
Następnego dnia okazało się, że pogoda zlitowała się i obdarzyła nas kolejnym słonecznym dniem, mimo iż nie spodziewaliśmy się tego. Z tego względu z radością dopasowaliśmy nasz plan dnia w taki sposób, by ostatni raz móc się porozkoszować kąpielą w błękitnych falach.
O 12.40 ruszyliśmy w podróż, wcześniej jednak postanowiliśmy napchać brzuchy. Niestety, wybrana przez nas restauracja tajska okazała się zamknięta, a nie mogliśmy czekać dłużej na jej otwarcie. Zjedliśmy posiłek w zlokaloizowanej obok meksykańskiej. Było smacznie i bezpiecznie dla żołądka. Zgosnie z planem o 14.00 ruszyliśmy do Cancun, by dotrzeć do wypożyczalni aut niespełna 2h później. Z wyliczeń licznika wyszło, że przez ostatnie 2 tygodnie przejechaliśmy 2500km. Ze zwrotem nie było problemów. Nasza Jetta prez całą trasę sprawowała się bez zarzutów i oprócz niedziałającego klaksonu (już od samego początku) należą się jej same pochwały.
Oczywiście Bartkowi należą się jeszce większe, gdyż to on głownie pełnił funkcję kierowcy...
Za chwilę lądujemy w Mexico City...