(A) Wczorajsze chodzenie po nocnym bazarku bylo na tyle meczace ze checi i sily na nocne balowanie jakos chyba troche opadly. Tak wiec po odespaniu nocki stawiamy sie skoro swit o 7.15 w agencji, czekacjac na nasz busik. Okazalo sie ze jedzie z nami jeszcze para z Czech i rodzinka z Korei. Juz pierwszy odcinek trasy daje sie we znaki i nasze zoladki nie pozostaja niewzruszone. Kasia z Bartkiem niestety zmuszeni sa odpuscic sobie dalsza czesc wycieczki i postanawiaja poprzestac tylko na pierwszej atrakcji. A wlasciwie atrakcja to zupelnie nieadekwatne slowo - szumnie nazwane hot spings - gorace zrodla okazaly sie byc malym zrodelkiem puszczonym z rury na srodku placu. Wokol niego oczywiscie miliony straganow z pamiatkami. Bez komentarza...Pol godziny na przystanek w tym wypadku mogloby byc zredukowane do 5 minut.. Na szczescie jest to przystanek dla wiekszosci wycieczek z biur wiec mamy przynajmniej pewnosc ze nasze choruszki beda mialy mozliwosc powrotu do hotelu. Kolejny przystanek bardzo nas zaskakuje - moze dlatego ze rzuciwszy sie na zywiol nie czytalismy przed wycieczka za wiele na temat miejsc do ktorych dotrzemy. Wysiadamy wiec z autobusika i widzimy biala swiatynie, ktora przypomina zamek krolowej sniegu z basni z naszego dziecinstwa. Sciany oblozone szkielkami odbijajacymi niesamowicie swiatlo, dodatkowo ma sie wrazenie ze wykonane sa z lodu, co w zestawieniu z upalem na dworzu stanowi dziwny i zaskakujacy kontrast pomiedzy wyobrazeniem a rzeczywistoscia. Jeszcze wieksze zaskoczenie i rozbawienie nastepuje po wejsciu do swiatyni - oczekujemy podnioslego nastroju i pieknie ozdobionego posagu Buddy a zastajemy - Budde na srodku w otoczeniu scian pomalowanych w niecodzinny sposob. Najpierw dostrzegamy spider mena, a po bardziej wnikliwym przyglkadaniu sie zaczynamy wyliczac wszystkich najbardziej znanych bohaterow filmowych/bajkowych: avatar, batman, kung fu Panda, piraci z Karaibow, harry poter, itp. Niestety musicie nam uwierzyc na slowo ze wlasnie takie freski-malowidla otaczaja Budde, bo jak przystalo na swiatynie Buddyjska, fotek wewnatrz robic nie wolno.Ale wrazenie dosc rozbrajajace. Jako ze udalo nam sie tam zakupic Tajski odpowiednik naszego awiomarinu, od momentu jego polkniecia czas zaczyna inaczej plynac. Ogarnia nas sennosc i kolejnych kilka przystankow pamietamy jak za mgla, pod znakiem opadajacych powiek. A moze nawet to i dobrze, bo Złoty Trójkąt (Golden Triangle) - kolejny punkt naszej wycieczki - dawniej region słynny z uprawy opium, obecnie jest juz tylko miejscem spendu turystow. To tutaj spotykają się granice Tajlandii, Laosu oraz Birmy. Wsiadamy na prom i zostajemy przetransportowani do Laosu, a wlasciwie na bazarek na drugim brzegu z milionem takich samych pamiatek i torebek jak w Tajlandii. Roznica jest taka ze ceny o wiele nizsze i widac ze bieda tu o wiele wieksza. Robi mi sie glupio ze biore udzial w tym turystycznym przedstawieniu. Choc to jeszcze nic w porownaniu do tego co czujemy po dotarciu do wioski dlugoszyich. Tu to dopiero jest komercja. Wtedy tak naprawde czuje jakie szkody powoduje ludzka ciekawosc - w sumie to sama nie wiem czego tak naprawde sie spodziewalam - wyobrazenie podgladania plemiennego zycia zostaje wyparte przez rzeczywistosc. A sa nia bambusowe stoiska z pamiatkami sprzedawanymi przez dlugoszyje kobiety. Turysci chodza po placu kupujac te pamiatki bardziej z poczucia winy niz z potrzeby i pstrykaja fotki tym kobietom, ktore zapewne czuja sie jak jakies okazy w zoo. Jest to dosc przykre doswiadczenie choc potem, jadac juz autobusem zastanawiamy sie z Pawlem i Wiola jakie inne perspektywy maja te mlode kobiety. To chyba jednak bardziej takie tlumaczenie swoich wyrzutow sumienia... Wedlug wersji naszego przewodnika maja one trzykrotnie w zyciu mozliwosc zrezygnowania z zakladania obrozy. Pierwsze 2 razy decyduje mama dziewczyny, za trzecim razem - chyba w wieku 20 lat - to ostateczny moment kiedy mozliwosc zdjecia "bizuterii" nie bedzie wiazala sie z zagrozeniem zycia.
Z jednej strony wiem ze zalowalabym ze nie widzialam tych kobiet, z drugiej zas czuje ze to wlasnie dzieki takim turystycznym zachciankom i ciekawosci napedza sie ten komercyjny biznes....
W rezultacie najbardziej oczekiwana przez nas wycieczka okazuje sie byc doswiadczeniem raczej srednim. Wiekszosc czasu spedzamy i tak w samochodzie - przemieszczajac sie z punktu a do punktu b.
Po powrocie do Chiang Mai czeka na nas Kasia z Bartkiem - wypoczeci jak mlodzi bogowie :))) Zaliczamy godzinny masaz, tym razem to opcja -oil masage. Poza tym ze masujace nas dziewczyny chichocza i plotkuja podczas nacierania nas olejkami, to chyba najfajniejszy element atrakcji tego dnia. No oczywiscie poza jedzonkiem... To jest jak zwykle zaskakujace i pyszne.
Dzien jak zwykle konczymy piwkiem tudziez drinkiem. Ale relax.... Nikt tu nie mysli o powrcie do domu, mimo ze wszyscy tesknimy za naszymi szkrabami....